środa, 16 stycznia 2019

Raz po raz

Raz po raz docierają do mnie wieści o wyświetlających tę stronę. Jest mi miło. Myślę w takich chwilach, że jesteście ciekawi, co słychać. Albo chociaż – dlaczego nic nie słychać.



Może martwicie się, że codzienność pozbawiła mnie tego wszystkiego, co jest potrzebne do pisania (światła, ciszy, dobrych ludzi). Albo, że zginęłam w jednym z tych strasznie codziennych i przygodnych wypadków komunikacyjnych. Cokolwiek myślicie – aktualizacja będzie na miejscu.

Piszę, czytam, pracuję. Gotuję, sprzątam, patrzę przez okno. Wyjeżdżam, wracam, uczę się. Najmłodszy Czytelnik ma ponad dwa lata. Rozmawiamy o tym, co to jest człowiek i kto zrobił noc. Uświadamiam sobie, że nic nie wiem. Od nowa więc i od nowa czytamy książki.

Ale przede wszystkim – chorujemy.

Nic poważnego, jeśli chodzi o gatunek – poważnego, jeśli wziąć pod uwagę tryb wiecznie niedokonany. Chorujemy bowiem tak, jak inni wychodzą do pracy, wracają, jedzą i śpią. W codzienności, przewlekłości, powtarzalności.

Nasza domowa apteczka, dotąd niepozorna, rozjarzyła się neonami opakowań po dziecięcych syropach, a my, nie wiadomo kiedy, opanowaliśmy podstawy pediatrycznego profesjolektu. Nazwy aerozoli, witamin i nebulizatorów płynnie zastąpiły nazwy miejsc, które odwiedzaliśmy (w jakimś innym świecie), kuchenne blaty znaczą lepkie ślady leczniczych mikstur, a nasz drogi Najmłodszy Czytelnik spytał ostatnio, czy zamieszkamy w przychodni. (Niestety wiele na to wskazuje). Tak poznaliśmy smak prawdziwego chorowania – nie tego, które oszukuje się ibupromem i załatwia w jeden wieczór. Chorowania uporczywego i nieustępliwego, za każdym razem ujawniającego nowe odcienie udręki:

Chorowanie w weekend, kiedy chce się koniecznie zobaczyć kogoś dorosłego, kto nie powtarza po nas każdego słowa.

Chorowanie zamiast pracowania, kiedy redaguje się sms-a po raz trzeci, żeby odbiorca nie pomyślał, że od miesiąca wysyła się mu gotowy szablon.

Chorowanie podczas cudem zorganizowanego wyjazdu w góry, kiedy próbowało się przechytrzyć ponury los, a on zemścił się tym okrutniej.

Chorowanie w bezlitosne poniedziałki, ciągnące się przedpołudnia i wieczory pełne smarków. W kółko i w kółko. W domowym więzieniu.

Oczywiście (u mnie) nie pisze się dużo ważnych rzeczy, które pisać się miały, a nawet musiały i stanowczo powinny. Siedząc w domu, mogę sobie notować najwyżej dziennik roku zarazy, a i to tylko w ukryciu, bo chorujący NCz niewiele wybacza.

W tym wszystkim ratują nas książki. Morze pięknych książek. Chyba powinnam coś o nich napisać, bo może akurat nie czytacie literatury dziecięcej, a ona zmienia dorosły świat przyjemniej niż zmieniają go dziecięce choroby.

Tylko piękne książki dla dzieci pozwalają mi dziś uwierzyć, że jeszcze będzie dobrze. Że będzie – mimo paskudnego koloru nieba i tej zimy, która przykuła nas do kaloryferów – wiosna.

Wiosno.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz