sobota, 28 grudnia 2019

Magia Świąt. Jak żyć (2)

Świąteczno-magiczne przystąpienie do szafek zostało poprzedzone ustaleniem ustaleniem tradycyjnej kwestii: "kto działa, kto dziecko". Cicha dywersja prowadzona przez Najmłodszego Czytelnika doprowadziła już bowiem do upadku niejedną dobrze zapowiadającą się inicjatywę porządkową. Lata współbytowania z Julkiem nauczyły nas, że najskuteczniejszym środkiem przeciw dziecięcemu sabotażowi jest prewencja - zajęcie NCz czymś interesującym jak najdalej od centrum wydarzeń. 




W nagłej ciszy, bez NCz, którego przytłumiony głosik dobywał się już tylko zza ściany, rozpoczęłam żmudną archeologię naszego wypartego dobytku. Tak jak się spodziewałam - spotkanie z zawartością szafek nie było ani przyjemne, ani oczywiste. Tu dygresja:

Porządkując zapomniane szuflady, chcielibyśmy natrafiać na rzeczy bezdyskusyjnie i jednoznaczne zbędne, nie mające wartości sentymentalnej, a przy tym w stu procentach biodegradowalne. Wtedy przedsięwzięcie ograniczałoby się do wypełnienia czarnych worków i zniesienia ich do kontenerów na śmieci. Niestety - praktyka pokazuje, że zawartość miesc wypartych rzadko gotowa jest zwyczajnie zniknąć. Zwykle zmusza do pogłębionej refleksji (często gorzkiej) i prowokuje, skazane na niepowodzenie, próby ustalenia spraw komplikujących się z każdą chwilą (od czego jest ten element, co tu robi, gdzie jest sprzęt-matka?). Dlatego gruntowne porządki najdobitniej uświadamiają, że " (...) samo już staranie nosi zarodek klęski".

Odnalazłszy kilka rzeczy niejednoznacznych, nie moich lub szczególnie trudnych do skategoryzowania, wysłałam sygnał alarmowy. Pomoc zjawiła się od razu, w składzie powiększonym.

Nie mogło być inaczej. Chwila odosobnienia wzmogła ciekawość NCz, który, ujrzawszy przedmioty na co dzień zakryte przed jego wścibskim okiem, przystąpił do ożywionego zadawania pytań, rozmontowywania, rozklejania, wydłubywania i roznoszenia po mieszkaniu wszystkiego, co akurat znajdowało się już na najlepszej drodze do śmietnika. Podczas kiedy, z Maciejem, oddaliśmy się nostalgii i samokrytyce, nawzajem to oskarżając się o stan szafek, to dopingując do zaradzenia sytuacji, Julek niespodziwanie zareagował na rzucone przez któreś z nas: "Zajmij się chwilę swoimi sprawami".

Właśnie wyplątywaliśmy się z kabli od nie wiadomo czego, kiedy przełużająca się cisza uświadomiła nam, że mamy kłopoty. Oto Julek udał się do łazienki.


Od niedawna może w niej korzystać z łazienkowego podnóżka filmy Ikea. Zakup podestu, dyktowany chęcią ułatwienia Dziecku samodzielnego mycia rąk, wydawał się pomysłem tak doskonałym, że nie braliśmy pod uwagę wiążących się z nim wyzwań. A te były nieuniknione. Pozostawiony sam na sam z kranem, umywalką i kosmetykami, które nagle znalazły się z zasięgu jego, żądnych sensorycznych doznań, rączek, Julek rozpoczął produkcję zupy.
- Robi zupę - rzuciłam do Macieja z ulgą, uchylając drzwi łazienki.
Rzuciłam szeptem, aby NCz nie zorientował się, że go widzę i nie przeszkadzał sobie. Bo właściwie, pomyślałam szybko, szacując zyski i straty - woda jest niegroźna, kosmetyki są naturalne i bez SLS. Wystarczy zaglądać do Julka co kilka minut, by nie dopuścić do niekontrolowanego rozwoju wydarzeń.
Wróciłam do kabli od nie wiadomo czego i do małżeńskiego dialogu, na horyzoncie którego majaczyły już zadawnione spory. Porządki zmierzały jednak do szczęśliwego finału. W dodatku poczyniliśmy szereg obiecujących ustaleń dotyczących nastawienia do rzeczy, z którymi nie wiadomo co zrobić.  Okazało się, że odtąd będziemy utrzymywać bieżący porządek. Oboje gorąco w to uwierzyliśmy. Maciej uruchomił odkurzacz. 


Tymczasem sytuacja w łazience eskalowała. Zupa, intensywnie pachnąca płynem do golenia i pienista jak jezioro w porze kwitnienia, wylewala się z umywalki, a sprawca, wciąż nienasycony, znalazł się w wannie i sięgał po słuchawkę od prysznica. Miał pianę na brodzie, mokre skarpety i ręce w kremie. Wciąż utrzymywał, że robi zupę, ale łakomie zerkał też na moją pomadkę w odcieniu karminowym. To był ostatni moment na interwencję.

Po doprowadzeniu Dziecka do porządku okazało się, że minęło sporo czasu, a Magia Świąt wciąż się nie przybliżyła. Należało zająć się sprawą od innej strony. Wysłałam obu panów po choinkę (Magia Świąt: męska sprawa, ojciec i syn w zimowym lesie, zielone, pachnące drzewko obwieszone własnoręcznie wykonanymi zabawkami). Pomyślałam też, że nieobecność drogiej rodziny umożliwi mi zorganizowanie szybkiego obiadu.

Wrócili po pół godzinie, zanim zupa z soczewicy zaczęła przypominać zupę z soczewicy. Nie to jednak było najgorsze. Opowieść o choince zasługuje na jeszcze jeden wpis.
Cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz