Raz po raz docierają do mnie wieści o wyświetlających tę stronę. Jest mi miło. Myślę w takich chwilach, że jesteście ciekawi, co słychać. Albo chociaż – dlaczego nic nie słychać.
Może martwicie się, że codzienność pozbawiła mnie tego wszystkiego, co jest potrzebne do pisania (światła, ciszy, dobrych ludzi). Albo, że zginęłam w jednym z tych strasznie codziennych i przygodnych wypadków komunikacyjnych. Cokolwiek myślicie – aktualizacja będzie na miejscu.
Piszę, czytam, pracuję. Gotuję, sprzątam, patrzę przez okno. Wyjeżdżam, wracam, uczę się. Najmłodszy Czytelnik ma ponad dwa lata. Rozmawiamy o tym, co to jest człowiek i kto zrobił noc. Uświadamiam sobie, że nic nie wiem. Od nowa więc i od nowa czytamy książki.
Piszę, czytam, pracuję. Gotuję, sprzątam, patrzę przez okno. Wyjeżdżam, wracam, uczę się. Najmłodszy Czytelnik ma ponad dwa lata. Rozmawiamy o tym, co to jest człowiek i kto zrobił noc. Uświadamiam sobie, że nic nie wiem. Od nowa więc i od nowa czytamy książki.
Ale przede wszystkim –
chorujemy.
Nic poważnego, jeśli
chodzi o gatunek – poważnego, jeśli wziąć pod uwagę tryb
wiecznie niedokonany. Chorujemy bowiem tak, jak inni wychodzą do
pracy, wracają, jedzą i śpią. W codzienności, przewlekłości,
powtarzalności.
Nasza domowa apteczka,
dotąd niepozorna, rozjarzyła się neonami opakowań po dziecięcych
syropach, a my, nie wiadomo kiedy, opanowaliśmy podstawy
pediatrycznego profesjolektu. Nazwy aerozoli, witamin i nebulizatorów
płynnie zastąpiły nazwy miejsc, które odwiedzaliśmy (w jakimś
innym świecie), kuchenne blaty znaczą lepkie ślady leczniczych
mikstur, a nasz drogi Najmłodszy Czytelnik spytał ostatnio, czy
zamieszkamy w przychodni. (Niestety wiele na to wskazuje). Tak
poznaliśmy smak prawdziwego chorowania – nie tego, które oszukuje
się ibupromem i załatwia w jeden wieczór. Chorowania uporczywego i
nieustępliwego, za każdym razem ujawniającego nowe odcienie
udręki:
Chorowanie w weekend,
kiedy chce się koniecznie zobaczyć kogoś dorosłego, kto nie
powtarza po nas każdego słowa.
Chorowanie zamiast
pracowania, kiedy redaguje się sms-a po raz trzeci, żeby odbiorca
nie pomyślał, że od miesiąca wysyła się mu gotowy szablon.
Chorowanie podczas cudem
zorganizowanego wyjazdu w góry, kiedy próbowało się przechytrzyć
ponury los, a on zemścił się tym okrutniej.
Chorowanie w bezlitosne
poniedziałki, ciągnące się przedpołudnia i wieczory pełne
smarków. W kółko i w kółko. W domowym więzieniu.
Oczywiście (u mnie) nie
pisze się dużo ważnych rzeczy, które pisać się miały, a nawet
musiały i stanowczo powinny. Siedząc w domu, mogę sobie notować
najwyżej dziennik roku zarazy, a i to tylko w ukryciu, bo chorujący
NCz niewiele wybacza.
W tym wszystkim ratują
nas książki. Morze pięknych książek. Chyba powinnam coś o nich
napisać, bo może akurat nie czytacie literatury dziecięcej, a ona
zmienia dorosły świat przyjemniej niż zmieniają go dziecięce
choroby.
Tylko piękne książki
dla dzieci pozwalają mi dziś uwierzyć, że jeszcze będzie dobrze.
Że będzie – mimo paskudnego koloru nieba i tej zimy, która
przykuła nas do kaloryferów – wiosna.
Wiosno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz